Moje pierwsze kroki w życiu, były tymi
tanecznymi
Od samego początku nie miało dla mnie znaczenia to, gdzie i przed kim tańczę. Nawet to, czy gra muzyka, nie było istotne - i tak w każdej chwili mogło zabraknąć w naszym domu prądu. Tak właśnie się stało, podczas jednej z naszych rodzinnych imprez, które najbardziej ukształtowały moje obecne podejście do tańca. Gdy zabrakło muzyki, za instrumenty muzyczne posłużyły nam spocone dłonie i ubrudzone od gliny stopy. Wyszliśmy przed dom, zawołaliśmy sąsiadów i tańczyliśmy kilapanga pod gołym, angolskim niebem. Byliśmy biedni, ale za to bogaci w możliwości kręcących się po pustych ulicach bioder.
Gdy miałam 4 lata, zaczęłam bawić się w panią nauczycielkę. Rozsadziłam wszystkich na podłodze i poprosiłam o ciszę. Zaczęłam opowiadać historie, odgrywałam sceny z ulubionej telenoweli i pokazywałam, jak poruszać się w rytmie muzyki. Wtedy poczułam, że taniec już na stałe zagościł nie tylko w moich biodrach, ale również w sercu i umyśle.
“Dúnia, ja potrafię tańczyć sambę, ale Ty tłumaczysz to tak, że nawet gdybym miała drewniane biodra, to bym sama wprawiła sobie zawiasy” - usłyszałam od mojej starszej kuzynki.
Tańczyłam w domu, na ulicy i w szkole.
Z czasem jednak przeżyłam pierwsze rozczarowanie, kiedy w szóstej klasie nie dostałam się do zespołu tanecznego Spice Girls. Moja kariera jako Mel B. legła w gruzach, ale moje biodra nie dały za wygraną. Razem z trzema koleżankami założyłyśmy zespół. Próbowałyśmy odnieść sukces, zyskać sławę i uznanie, bo wiedziałyśmy, że jesteśmy tego warte. Śniłyśmy o wielkich scenach oraz o wielkich pieniądzach, ale same nie miałyśmy ich wystarczająco dużo, żeby uszyć sobie stroje. Po paru miesiącach musiałyśmy porzucić nasz piękny sen.